Czym jest inteligencja narodu. O elitach, które budują – i tych, które niszczą.
Inteligencja narodu to nie wynik testów IQ. To nie moda na szybkie puenty ani błyskotliwe wystąpienia w telewizji. To nie zawody w bystrości ani konkursy krasomówcze.
Prawdziwa inteligencja narodu to przestrzeń – wielopokoleniowa, zakorzeniona, żywa. To przestrzeń ducha, kultury, odpowiedzialności i godności.
To ci, którzy widzą dalej niż bieżący interes. To ci, którzy czują wstyd tam, gdzie trzeba czuć wstyd, i dumę tam, gdzie trzeba nosić ją prosto. To ci, którzy nie sprzedadzą kraju za awans w strukturach, bo mają zakorzenione poczucie przynależności – nie do układu, lecz do ziemi.
Elita – ta prawdziwa – nie powstaje w ciągu jednego pokolenia. Nie wyrasta z nominacji, grantów ani medialnych tytułów. Elita kształtuje się przez pokolenia. Powstaje z troski o słowo, z szacunku dla przodków, z umiłowania piękna i z odpowiedzialności za słabszych.
To ci, którzy potrafią mówić językiem wyższym, ale rozumieją ból tych, którzy nie umieją mówić wcale. To ci, którzy noszą w sobie estetykę myślenia – nie tylko w formie, lecz w strukturze wartości.
Dziś wielu ludzi mówi o sobie: „jestem wykształcony”. Ale to, co potem wychodzi z ich ust, często nie ma nic wspólnego ani z mądrością, ani z klasą. Zdać egzaminy to jedno. Zbudować w sobie szacunek, godność, świadomość prawa i miłość do Ojczyzny – to zupełnie co innego.
Wykształcenie bez wartości to tylko papierek. Tytuł, który można zdobyć, nie rozumiejąc, czym jest wspólnota. I niestety – ostatnie dni pokazały, że część tzw. „wykształconych” zachowuje się w sposób pozbawiony nie tylko klasy, ale i najprostszej lojalności wobec ludzi, dzięki którym w ogóle mogli się uczyć. Bo to lud, z którego się wywodzą, swoimi podatkami, pracą i wyrzeczeniami – umożliwił im edukację.
I dziś ten sam lud słyszy z góry pogardliwe spojrzenia. Jakby wiedza usprawiedliwiała butę. Jakby tytuł uprawniał do pogardy. To nie elita. To cień elity. To imitacja, nie istota.
Bo elita to ci, którzy kształcą swoje dzieci w szacunku do ziemi, do ludzi, do prawdy. To ci, którzy wiedzą, że im więcej się wie, tym mniej się osądza, a więcej rozumie. Nie mówi się „ja wiem” – tylko „to zależy, posłuchajmy siebie nawzajem”.
I warto pamiętać jeszcze coś. Po II wojnie światowej Polska straciła swoją elitę. Została zdziesiątkowana, wywieziona, wymordowana. Rozsiana po świecie, poraniona, wypędzona z ojczyzny, której nie chciała opuszczać. Reszta – często cichutko – próbowała przeżyć.
I tak oto nasze społeczeństwo wyrosło z ludu. Z prostych ludzi, z rąk robotników, chłopów, matek i ojców, którzy nie mieli bibliotek, ale mieli serca. Nie znali debat oksfordzkich, ale wiedzieli, co to honor. To oni budowali fundament, na którym inni dziś stoją. A niektórzy – zamiast być wdzięczni – sięgają po pogardę.
Próbują uciec od własnych korzeni, zapominając, kim są. Mylą prestiż z wywyższeniem. Mylą władzę z wartością. Nazywano to kiedyś nuworyszostwem – stanem, w którym ktoś próbuje udawać „lepszego”, bo wstydzi się tego, skąd pochodzi.
Ale przecież nie ma większej siły niż zakorzenienie. Nie ma większej mądrości niż ta, która zna swoją przeszłość i z niej czerpie, by zbudować przyszłość.
Naród, który traci swoją elitę – traci kierunek. Zaczyna kręcić się wokół poklasku, wokół władzy, wokół pieniędzy, które nie zostają w kraju. Zaczyna śmiać się z tego, co wzniosłe, i podziwiać to, co płytkie. Zaczyna nie wierzyć w siebie.
A dziś to właśnie widzimy. Brak elit z prawdziwego zdarzenia. Społeczeństwo dziurawe, osłabione, rozmyte. A młode pokolenia coraz bardziej odrywane od ziemi, bo programy, które się im podsuwa, nie mają budować kręgosłupa, lecz rozpuszczać go w relatywizmie.
To nie przypadek. To strategia – opisana jasno w dokumencie, który wielu nawet nie zna: Traktat z Ventotene. Tam zapisano: narody mają być rozrzedzane. Przynależność ma się zatarzeć. Tkanka społeczna ma się rozpuścić. I tak się właśnie dzieje.
Czy nasza inteligencja przetrwa?
Czy potrafimy jeszcze wychować ludzi, którzy będą dźwigać to, co niewidoczne?
Czy umiemy jeszcze rozpoznać, kto myśli dla dobra wspólnego – a kto tylko zarządza stadną percepcją?
Bo naród nie zginie wtedy, gdy zabraknie ropy, gazu czy złota. Naród ginie wtedy, gdy zabraknie myślących.
Tych, którzy nie pozwalają, by prawdę zagłuszył slogan. Tych, którzy – mimo wszystko – uczą młodych odróżniać dobro od imitacji dobra.
To jest elita. Nie zawsze widoczna. Ale zawsze obecna tam, gdzie kształtuje się przyszłość.
Jest coś, co trzeba dziś powiedzieć z całą mocą. Wierzę, że w Polsce jest wielu ludzi, którzy już dawno przekroczyli granice tego, co zewnętrzne. Ludzi, którzy nie potrzebują tytułów, aby być autorytetami. Nie muszą mówić głośno, by ich głos niósł się daleko. Nie widać ich w mediach, nie szukają poklasku, nie błyszczą na scenach – a jednak to oni są tym cichym światłem, które wciąż podtrzymuje wewnętrzny puls tego narodu. To oni uczą dzieci prawdy przy kuchennym stole, to oni rozumieją, zanim osądzą. To oni pytają, zanim coś przyjmą. To oni, w swojej uważności i prostocie, niosą najczystsze wzorce człowieczeństwa.
Nie nazwali się elitą. I może nigdy tego nie zrobią, bo mają w sobie pokorę, która nie pozwala się wywyższać. Ale mają wszystko, czym elita być powinna – głębię, odpowiedzialność, szacunek, kulturę myślenia. Mają miękką siłę, która nie potrzebuje przemocy, i wewnętrzną jasność, która nie musi być wystawiana na pokaz. To z takich ludzi może narodzić się nowa inteligencja narodu – nie elita ekranów, lecz elita serca. Ludzie, którzy nie oddzielają się od innych, ale widzą dalej i czują więcej, bo przepracowali swoje rany i dojrzeli do tego, by budować.
I jeśli to czytasz i czujesz, że to o Tobie – to wiedz, że jesteś widziany. Że nie jesteś sam. Że Twoje wartości, Twoja praca nad sobą, Twoja czułość i wierność temu, co głębokie – naprawdę mają znaczenie. I że to właśnie z takich Istot może powstać coś trwałego, prawdziwego, godnego. Bo historia nie kończy się wtedy, gdy milkną hasła. Kończy się tylko tam, gdzie ludzie przestają myśleć i czuć. A dopóki są tacy jak Ty – jest przyszłość. I ma sens.
Back to Top