JĘZYK NOWEJ POLSKI
Cały świat rodzi się z myśli i buduje ze słowa.
Czy to nie dziwne? Ludzie byli w stanie zgodzić się na udział w eksperymencie medycznym, tylko po to, by móc podróżować. A dziś – z uśmiechem oddają swoją wolność. Dobrowolnie. Z entuzjazmem. Całkowicie nieświadomie.
Kiedyś bali się przymusu. Dziś – sami o niego proszą. Kiedyś walczyli o godność. Dziś – oddają ją za iluzję bezpieczeństwa. Kiedyś pytali: „co się dzieje?”. Dziś pytają: „który kandydat ładniejszy?”.
Strażnik wolności w człowieku został uśpiony, a najskuteczniejszym środkiem uśpienia był strach. Strach to najstarsza waluta kontroli. Nie musisz zakładać kajdan, jeśli ktoś sam zrezygnuje z drogi. Wystarczy, że pokażesz mu zagrożenie – zdrowia, stabilności, dzieci. Strach paraliżuje myślenie. Odłącza wyobraźnię. Zamienia społeczeństwo w zbiór ludzi szukających opiekuna, nie wolności.
Tak działa inżynieria społeczna. Tak steruje się narodami. Przez wieki testowano te same schematy: wzbudź lęk – wskaż wybawcę – nazwij uległość „odpowiedzialnością”. Polska zna ten schemat aż za dobrze. Wielokrotnie niszczono w nas odwagę. Uczono, że przetrwa ten, kto się nie wychyla. Kto jest grzeczny, ułożony, posłuszny. Nie mówi „nie”. To nie słabość Polaków. To trauma. Dziedziczona. Wdrukowana. Zamrożona w instynkcie przetrwania. I właśnie dlatego – zasługuje na zrozumienie.
Nie zbudujemy nowego świata, pogardzając tymi, którzy jeszcze nie widzą. To nie oni są problemem – to system, który latami uczył ich uległości i samotności. Prawdziwa zmiana może przyjść tylko przez edukację. Nie przez szyderstwo. Nie przez „my wiemy lepiej”. Bo w racji nie ma relacji. Jeśli chcemy dotrzeć do ludzi – musimy ich szanować. Nawet jeśli się boją. Nawet jeśli się mylą. Nawet jeśli klaszczą, gdy inni już milkną. Bo być może nikt ich nigdy nie nauczył, że można pytać.
W tym tkwi różnica. Między pokorą a upokorzeniem. Pokora to przestrzeń, w której człowiek może zadać pytanie: „czy mam rację?”. To wewnętrzne pozwolenie sobie na niewiedzę. Na poszukiwanie. Na bycie w drodze. To nie jest słabość. To siła – bo tylko ten, kto nie udaje wszystkiego, naprawdę może się rozwijać.
Upokorzenie to coś zupełnie innego. To moment, gdy odbiera się człowiekowi prawo do pytania. Do głosu. Do tempa rozumienia. To zamykanie zamiast otwierania. To wstyd, który zbyt wielu z nas nosi w sobie od dzieciństwa. Jeśli człowiek nie zna pokory – prędzej czy później zostanie upokorzony. Przez system, życie albo własną dumę. Bo wszystko, co nie potrafi się uczyć – pęka. A wszystko, co nie umie pytać – oddziela się od życia.
Wiem coś o tym. Często dzielę się tym, co widzę i czego się uczę – i często spotykam się z agresją. Nie dlatego, że ludzie są źli. Ale dlatego, że ich świat nagle się chwieje. Gdy pokazujesz inną perspektywę – ich umysł musi się bronić. Bo to, co znał, przestaje być oczywiste. I wtedy pojawia się krzyk. Zamknięcie. Odrzucenie. Ale to nie jest złość na mnie. To wewnętrzna walka. I wtedy to ja muszę mieć pokorę – by nie reagować lękiem na lęk. Bo jeśli się złoszczę – to może i we mnie brakuje zgody na ich etap.
Pokora to szacunek dla czyjejś drogi. Dla tego, że jesteśmy w różnych miejscach. Dla tego, że nasze punkty wyjścia są różne. I to wszystko. Ja sama wolę pisać. Bo kiedy mówię – a temat jest ważny – jestem zbyt żywiołowa. Chcę powiedzieć wszystko naraz. I czasem po prostu się nie da. Wtedy też potrzebuję pokory – dla siebie samej. By przyjąć, że mogę być niezrozumiała. Że czasem zostawiam tylko ziarenko wątpliwości. I to wystarczy. Pokora buduje relację. Upokorzenie ją niszczy.
Dlatego wybieram język nowej Polski. Język, w którym jest miejsce na pytanie, różnicę i szacunek. Bo tylko taki język stworzy świat, w którym warto żyć. I jeśli dziś mamy być zmianą – niech to będzie łagodna siła. Łagodność nie jest słabością. To największy przejaw odwagi. Bo tylko silny człowiek potrafi być czuły. Tylko wolny człowiek nie musi walczyć.
Wierzę głęboko, że nasze myśli kształtują rzeczywistość. To, jak mówimy o świecie, jak go nazywamy, jak się do niego zwracamy – buduje jego strukturę. Rzeczywistość jest lustrem. I ono nie kłamie. Nie odbija tego, co deklarujemy. Odbija to, kim jesteśmy. Dlatego nie zbudujemy wolnej Polski z języka pogardy. Nie uzdrowimy narodu, który sam siebie obraża. Nie wzrośniemy, jeśli jedni będą ciągnąć drugich w dół.
Jeśli naprawdę chcemy zmiany – zacznijmy od języka. Od spojrzenia z serca. Od łagodności, prowadzenia, troski. Bo Polska nie potrzebuje więcej krzyku. Potrzebuje więcej prawdy i godności.
Oglądałam debaty. I muszę to powiedzieć wprost: byłam wstrząśnięta językiem ludzi, którzy stają do roli reprezentowania mojego narodu. Ich sposób mówienia, poziom agresji, pogarda, brak odpowiedzi, a w zamian: kpiny, ataki, personalne wycieczki. To nie była rozmowa – to był teatr upokorzeń. Jeszcze bardziej szokujące było dla mnie to, co działo się potem. Komentarze pełne zachwytu. Posty ludzi, którzy pisali, że „ten wygrał”, „był wspaniały”, „zmiażdżył przeciwnika”. I wtedy pytam: gdzie się w nas coś zgubiło? Co się stało, że nie słyszymy już języka wrogości, manipulacji i niskiego stylu?
Ten język nie jest przypadkowy. To nie jest forma walki wyborczej. To świadectwo. To projektowanie normy. Jeśli nie masz nic do powiedzenia, ale potrafisz kogoś obrazić z klasą – zostajesz uznany za zwycięzcę. Jeśli kłamiesz pewnym głosem – ludzie klaszczą. Od lat śledzę politykę uważnie, jak grę o władzę, z pamięcią i zrozumieniem kontekstu. I wiem jedno: większość z nich kłamie bez mrugnięcia okiem. Wiem, co mówili poza kampanią. Wiem, jakie decyzje podejmowali. Wiem, co popierali miesiąc temu, rok temu, w ciszy i bez kamer. To, co mówią teraz – to tylko kilka tygodni kreacji. Testowałam to – pytałam ludzi, czy znają programy swoich kandydatów poza czasem kampanii. Nie znają. Ale wielbią. Zakochują się w obrazie, a nie znają treści.
Nawet jeśli ktoś miał w sobie patriotyzm – jeśli mówił prawdę, widział zagrożenia, miał wiedzę i odwagę – to jego forma, język i sposób bycia często nie były czytelne dla większości. Czasem były zbyt ostre, zbyt radykalne, zbyt trudne do przyjęcia dla tych, którzy potrzebują najpierw zrozumienia, zanim pojawi się zgoda. Widziałam ludzi, którzy naprawdę chcieli dobrze dla Polski, ale ich przekaz – choć pełen treści – ginął w szumie formy. Ginął w emocjach, w happeningu, w etykietach przypinanych przez media. Nie dostali przestrzeni, by spokojnie i szeroko wyjaśnić swoje intencje. Nie mieli dostępu do anteny, więc do wielu ludzi dotarły jedynie skróty, nie sens. A przecież potrzebujemy kogoś, kto nie tylko widzi – ale też łączy. Kogoś, kto mówi z mądrością, prostotą i kulturą, która nie budzi lęku ani nie wyklucza. Potrzebujemy głosu, który potrafi dotrzeć do wszystkich warstw społeczeństwa – nie przez szok, ale przez godność.
I przede wszystkim – potrzebujemy ludzi, którzy stawiają interes Polski ponad wszystko. W pierwszej kolejności. Bez wymówek, bez rozmywania. Bez „ale”, bez „w ramach czegoś większego”, bez „w porozumieniu z innymi”. Tylko ci, którzy na absolutnym fundamencie stawiają swój kraj, swoją ziemię, swoich obywateli – zasługują na zaufanie. Tylko z takich ludzi możemy być dumni. Bo jeśli już w słowach kandydata słyszysz, że ważniejsze jest „bycie częścią większej całości”, „należenie do struktur”, „lojalność wobec wspólnoty międzynarodowej”, „dzielenie się suwerennością” – to wiedz, że to nie jest twój reprezentant. To ktoś, kto nie zadba o twoje granice. Nie zadba o twoje bezpieczeństwo. Nie zadba o twoją wolność. Bo ona jest na drugim planie. Albo piątym. Albo dziesiątym.
Bo reprezentant Polski – to ktoś, kto najpierw chroni swój dom.
Dopiero potem otwiera drzwi.
Bo Polska to nie towar do wymiany.
To nie przystawka do europejskiego stołu.
To nie fragment układanki.
To żywy kraj, z duszą, historią i przyszłością – i tylko ten, kto umie to poczuć, ma prawo ją reprezentować.
Wyobraź sobie, że twój dom to Polska. Mieszkasz w nim z rodziną. Macie ograniczony budżet. Ledwo starcza na życie – czasem brakuje na ogrzewanie, czasem na jedzenie, czasem na leki dla twoich dzieci. A twój partner – osoba, która tym domem zarządza – mówi ci: „musimy się dzielić z sąsiadami, bo to nasz obowiązek jako wspólnoty”. I każdego dnia otwiera wasze drzwi, zaprasza nieznajomych do środka, oddaje im waszą sypialnię, część waszego jedzenia, wasze rzeczy.
Twoje dziecko drapie się do krwi, bo skończył się lek na alergię, a partner tłumaczy, że oddał wszystko dzieciom z sąsiedztwa, bo „oni mają jeszcze gorzej, a my przecież jesteśmy odpowiedzialni”. Kiedy pytasz, czy to jest mądre – słyszysz, że „trzeba myśleć wspólnotowo”, że „granice domu nie mogą być zamknięte”, że „solidarność jest ponad wszystko”. Ten sam partner mówi, że nie ma znaczenia, co czujesz, bo wy jesteście tylko częścią większej całości. Że wasz dom nie należy tylko do was. Że musicie być otwarci. Że macie obowiązki wobec innych. I jeszcze dodaje: „to nie czas na egoizm, musimy współdzielić przestrzeń, środki i odpowiedzialność”. Dokładnie tymi słowami.
I co więcej – ten partner zaczyna zaciągać ogromne kredyty, na twoje nazwisko, na nazwiska waszych dzieci, żeby kupować rzeczy… sąsiadom. Sponsoruje nowe auta, wyposażenie, sprzęty, transfery pieniędzy, urodziny sąsiadów – wszystko wokół. W waszym domu nie pojawia się nic nowego. Za to co miesiąc rośnie rata kredytu. Coraz ciężej wam oddychać. Coraz bardziej boicie się przyszłości.
Zatrzymaj się teraz na chwilę i zadaj sobie pytanie: czy chciałabyś żyć z takim człowiekiem? Czy chciałbyś mieć takiego partnera? Czy to byłaby dla ciebie zdrowa relacja? Czy czułabyś się bezpieczna? Czy ufałbyś takiej osobie, która mówi, że wasz dom to nie wasz dom, a wasze dzieci muszą ustąpić miejsca obcym, bo „tak wypada”?
Bo właśnie tak dziś mówi się do nas jako obywateli. Politycy mówią dokładnie tym językiem. I my – jako społeczeństwo – przyzwyczailiśmy się do tego tak bardzo, że nie widzimy już w tym nic niepokojącego.
Gdyby partner w twoim domu mówił to, co mówią politycy o Polsce – rozstałbyś się z nim natychmiast. Zobaczyłbyś w tym zagrożenie. Odebrałbyś to jako brak troski, brak odpowiedzialności, brak więzi. Ale kiedy ten sam język wypowiada ktoś w garniturze, z telewizyjnego ekranu – przyjmujesz go bez oporu, jakby był normalny.
Tylko że to nie jest normalne. To jest język rozpuszczania granic, podważania bezpieczeństwa, unieważniania gospodarza w jego własnym domu.
A przecież dom to miejsce, które ma nas chronić.
Kraj to dom.
A polityk to nie aktor. To ktoś, kto powinien najpierw zadbać o dzieci, zanim zaprosi sąsiadów i da im miejsce przy stole.
Być może ludzie się przyzwyczaili. Może przez lata oglądania tego spektaklu uznali, że tak „musi być”. Ale właśnie to powinno być dla nas alarmem. Bo skoro to uznajemy za normę – to znaczy, że jako społeczeństwo potrzebujemy głębokiej pracy u podstaw. Bo są tacy, którzy bardzo chętnie użyją naszego zagubienia i obniżonej wartości przeciwko nam. I jeśli nie podniesiemy własnych oczekiwań – zostaniemy użyci. Przez tych samych ludzi, którzy tak pięknie potrafią mówić nieprawdę.
To od nas zależy, czy Polska znów stanie się dumna, mądra i piękna. Czy pozostanie publicznym widowiskiem bez treści.
Świat się nie zmieni od razu.
Ale my się zmienimy.
A z tej zmiany – wypłynie wszystko.
Bo jeśli dziś zaczynasz inaczej myśleć… jeśli uczysz się mówić z większym szacunkiem, głębiej, wolniej, bardziej prawdziwie… jeśli odrzucasz język pogardy, poganiania, manipulacji – i wybierasz język odpowiedzialności, godności, precyzji – to już jesteś częścią tej zmiany.
A wtedy – coś się przesuwa.Bo zaczynasz oczekiwać więcej.Od siebie. Od bliskich. Od mediów. Od polityków. Od rzeczywistości, którą współtworzysz.
Zaczynasz słyszeć inaczej. Zaczynasz mówić inaczej.
Zaczynasz żyć inaczej. I nie da się już wrócić do tamtego świata – gdzie wszystko było powierzchowne, szybkie i pozbawione znaczenia.
Dlatego nie czekaj, aż zmienią się inni. Nie czekaj, aż język polityków stanie się mądry. Nie czekaj, aż elity odzyskają kręgosłup. Stań się tym, czego szukasz. Stań się językiem Nowej Polski.
Nie przez rewolucję.
Przez wybór.
Bo kiedy mówisz z serca – świat zaczyna ci odpowiadać tym samym tonem.
I wtedy – naprawdę wszystko staje się możliwe.
Obraz z kolekcji "Konflikty"