Społeczeństwo posłusznych. Jak naród zgubił własny kompas i pokochał narrację
To o jedno z największych zaskoczeń, które przynosi obecna epoka – nie wojny, nie inflacja, nie kontrola technologiczna, ale… dobrowolna spolegliwość.
Mówimy tu o nowym rodzaju spolegliwości – nie tej szlachetnej, opartej na relacji, ale tej ślepej: wobec ekranu, tytułu, sloganu. Dobrowolne oddanie swojego myślenia w ręce medialnych pośredników, którzy „wiedzą lepiej”.
Wystarczy, że coś zostanie powiedziane z odpowiednią powagą, przez eleganckiego mężczyznę w garniturze, w dobrze oświetlonym studio – a cała masa ludzi natychmiast uzna to za prawdę objawioną. Bez sprawdzania, bez porównywania źródeł, bez choćby zadania pytania. „Skoro wszyscy tak mówią, to pewnie tak jest.” Naród przestał być źródłem – stał się echem.
A gdy pojawi się ktoś, kto zada pytanie, kto widzi coś innego, kto nie zgadza się na gotowe odpowiedzi – w najlepszym wypadku zostaje wyśmiany, w najgorszym – wykluczony. „Teoria spiskowa” – to magiczne zaklęcie, które pozwala nie rozmawiać, nie analizować, nie czuć wstydu za swoją niewiedzę. Wygodne, prawda? Nie musisz wiedzieć. Wystarczy, że nazwiesz coś teorią spiskową, i znów możesz spać spokojnie.
Ale kto dał ci ten wyraz? Kto nauczył cię tego hasła-wytrychu, który odcina cię od rozmowy, od wątpliwości, od myślenia? Czy naprawdę sam wpadłeś na ten koncept? A może został ci podany – jako szczepionka przeciwko wolnej myśli?
I jeszcze jedno: czy naprawdę nie dziwi cię, że przez ostatnie lata nie było żadnej prawdziwej debaty naukowej? Że nie zapraszano różnych stron, że nie zestawiano ze sobą badań, że nie rozmawiano otwarcie? Zamiast tego – wyciągano z szuflady "ekspertów", którzy z danym tematem mieli niewiele wspólnego. Ludzi z tytułami, ale bez doświadczenia w dziedzinie, o której się wypowiadali. A prawdziwych naukowców, tych, którzy pytali, analizowali, stawiali niewygodne tezy – wykluczano, oczerniano, wyciszano. Czy to jest nauka? Czy to jest wolność słowa? Czy tak wygląda poszukiwanie prawdy?
W latach PRL-u ludzie rozmawiali „szeptem”. Wymieniali się kasetami, książkami, szukali prawdy w międzyzdaniach. Bo wiedzieli, że to, co leci w mediach, trzeba czytać odwrotnie. Dziś? Dziś wierzysz telewizji bardziej niż sobie. Wierzysz ekspertowi z telewizora bardziej niż własnemu sąsiadowi. I to nie dlatego, że masz dowody – ale dlatego, że boisz się czuć samotny ze swoją wątpliwością.
To nie jest już naiwność. To jest akt lojalności wobec złudzenia.
Dlaczego przestaliśmy ufać sobie nawzajem, a oddaliśmy całą władzę w ręce centralnej narracji? Jak to się stało, że po tylu dekadach walki o wolność, ludzie z własnej woli ustawiają się w kolejce do cyfrowej kontroli, do nowomowy, do świata, w którym prawda musi mieć certyfikat?
Być może odpowiedź jest brutalna: bo tak jest łatwiej.
Nie trzeba weryfikować. Nie trzeba mieć odwagi. Nie trzeba ryzykować bycia nazwanym dziwakiem. Można po prostu powtarzać. Usprawiedliwiać. Uśmiechać się z wyższością i mówić: „Ja tam wierzę w naukę”. Ale… czy naprawdę wiesz, w co wierzysz? Czy tylko powtarzasz gotowy slogan?
To, co dziś najbardziej wymaga odwagi, to myśleć samodzielnie. Nie histeryzować – ale zadawać pytania. Nie buntować się bez celu – ale analizować i widzieć całość. Nie rzucać hasłami – ale szukać logiki i odpowiedzialności.
Bo jeżeli naród odda swoją zdolność do myślenia za siebie, jeżeli będzie potulny wobec każdego przekazu z góry, jeżeli będzie wyśmiewać każdego, kto jeszcze próbuje rozmawiać – to utraci ostatni bastion wolności: własną świadomość.
A to już nie jest tylko problem. To jest koniec społeczeństwa.
Obraz z kolekcji "Konflikty"